Pozdrowienia z dobrej planety.

Czasem zapamiętuję smaki.

Jest wieczór, leżę na kanapie oparta o TST, żrę czipsy, piję piwo i oglądam Bonda.

Wcześniej tamtego dnia telefon budzi mnie o 3:15, po trzech godzinach snu-studni. Mam około 800 sekund do wyjścia z domu, pierwsze autobusy niezwykłe są czekać. Na dworze dwadzieścia dwa stopnie na minusie. Wieje. Jeszcze pod kołdrą nawiedza mnie chłód nieszczelnych okien pociągu osobowego, w którym spędzę jakieś 80 minutokilometrów; oczyma duszy widzę przygotowane ostatkiem sił rajstopy, podkoszulki i swetry, szydzące ze mnie z krzesła w dużym pokoju; kulę stopy, chowam palce. W głowie przewijam plan dnia, gubię się gdzieś w okolicach południa. Nie daję rady. Pierwszy raz w życiu ze zmęczenia naprawdę nie daję rady. 

Płaczę jak dziecko. Bezgłośnie płaczę, na wznak, łzy łaskoczą mnie w uszy. Ani na chwilę nie otwieram oczu, zupełnie jakbym rzeczywiście miała nadzieję, że świat mnie po prostu nie zauważy. Nie wstaję. Słyszysz, TST, nie wstaję. Nie umiem, nie umiem i już. 

Wygrywam sama ze sobą na 4 minuty przed czasem. Naciągam drugą parę skarpet jeszcze łkając, ale już bez przekonania. Plecak jest ciężki, ja mam śliskie buty, muszę się skupić.

Mróz daje mi w twarz boleśnie, ale przyjaźnie tak, jak dobry pan. Niczego nie zapomniałam, wszystko wiem. Brnę.

Wieczorem leżę na kanapie oparta o TST, żrę czipsy, piję piwo i oglądam Bonda. Chwila jest tak pełna, tak okrągła; kapie mi między palcami czymś straszliwie słodkim i gęstym.

Niewiele rzeczy w życiu tak mi smakowało, jak te paprykowe (solone?) wtedy, jak to tyskie. Zasłużyłam na nie. Zarobiłam sobie. Na każdą sekundę wspaniałej sztuczności Rogera Moora z pierwszej ery botoksu, na każdy Wilhelm scream. I poczułam całą sobą: jest czas pracy i jest czas głupiego filmu bez wyrzutów sumienia. I to jest dobre.

Ostatnie trzy lata to był praktycznie sam Bond. Bo dzieci chowam przecież, bo w ciąży jestem, bo mam czas. Za dużo czasu. Uwierająco nijakiego pojutrze. Długich godzin, z których nic nie wynika. Niespieszności, która niepokojąco romansuje z marazmem. Usprawiedliwień i wiecznych muszeń. Nienadążania. Bogoojczyźnianych zrywów, żeby choć raz poczuć, że mam prawo do tego czipsa. Prawo? Jakie prawo?! Nie należy mi się? A kto bogatemu?

Nie smakują, wiecie? Nie tak.

Ostatnio mi idzie. Czuję grunt pod stopami. Ogarniam. Walczę – z terminami, ze zmęczeniem, z lenistwem, z przyzwyczajeniem. Wreszcie na nowo wypełniam treścią minuty, porządnie chwytam coś w rękę. Kiedy czasem, jak dzisiaj, kładę lagę, daję sobie rozgrzeszenie.

Pełnia lata, siedzę na miedzy. Jestem na absolutnym szczycie świata, boję się tylko ludzi, ale ten, który za mną stoi, jest większy od nich i od mojego strachu. Spuszczam ręce wzdłuż boków, zanurzam palce głęboko w kępę takiej specyficznej, długiej, włochatej, płożącej się miękko trawy. Splatam się z nią, zawijam, wczepiam – przez rozkoszną chwilę czuję, jak wsiąka we mnie czyste, niemoje-moje życie.

Tak teraz trzymam rzeczywistość. Za włosy.

— ospa bostońska  — pieski ratują psyrenkę — przednia kora zakrętu obręczy — mazury, jezusicku, jak mi się chce — to książęce pszeniczne za słodkie — jagody! — przyjaciółka przechodząca nam pod balkonem w drodze do pracy, kiedy sączymy w słońcu naszą pierwszą kawę — promiskuityzm norników — miesiąc słomianego wdowieństwa z dwójką dzieci? — fajne gacie w lidlu — przerobiłabym na kiełbaski tę małą francę, gdyby tak nie pachniała — boli mnie gardło —

Wszystko to w końcu przepływa przeze mnie, a nie obok mnie. Równam krok. Pal licho – ja idę!

Do zobaczenia na szlaku.

TSM

4 uwagi do wpisu “Pozdrowienia z dobrej planety.

  1. Witamy w grze o nazwie Złap Równowagę 🙂
    A jak wygram to co mi dasz? A może sobie sama wezmę? A wezmę, uwaga biorę.

  2. Przeczytałam wszystko. Jesteś doskonała. Słowa Ci się pieką w głowie jak najpiękniejsze ze świątecznych pierniczków, same w sobie są tak smaczne i słodkie, że lukier niepotrzebny. Biorę na wynos!

Dodaj komentarz