Siedem.

Trafiłam na nich klasycznie. Szukałam czegoś taniego w Las Palmas, najlepiej ze śniadaniem, w miarę w centrum i żeby nie trzeba było kryć dzieci po kątach. Booking pomyślał chwilę, prychnął i wypluł aże ze dwie opcje, z których wybrałam tańszą. Romantycznie.

Mieli przestronny, po karaibsku kolorowy dom z kilkoma pokojami dla gości, sporą kuchnię z wielkim stołem, pijalną kawą i działającym tosterem, dużo zakamarków, mało karaluchów (ale tylko na dole!) i dwie córki w wieku naszych poczwarek. Robili to, co zwykle robią lekko hippisowscy właściciele małych pensjonatów i hosteli na całym świecie, byli serdeczni i spokojni, płacili podatki, wyglądali normalnie.

Któregoś dnia, słysząc gwałtowne zawodzenie w wielu dialektach naraz, zaoferowałam mojej gospodyni pomoc w odseparowywaniu jej własnych od jej cudzych dzieci. Zabawa w krowę się nie kleiła, ktoś pomylił biały z negro, małym Hiszpankom kończyła się właśnie przerwa obiadowa, mali Polacy i mali chyba-Anglicy wyrażali z tego powodu wielkie ubolewanie, Druga koniecznie chciała siku… Ostatecznie dziewczynki do placówki ukradł ojciec, my zaś, zapanowawszy nad sytuacją na miejscu strategicznie rozłożoną paczką pistacji, usiadłyśmy na schodach i oddałyśmy się komentowaniu dobroczynnego wpływu powszechnej edukacji na zdrowie psychiczne rodziców.

– No, nasza szkoła jest świetna. Mała ma cudną panią, bardzo ją lubi. Starsza się rozwija, zajęcia muzyczne są super, jesteśmy bardzo zadowoleni. Tego nam będzie najbardziej żal. Dobrze chociaż, że starsza zdąży skończyć podstawówkę.

Mówiła tak jasno, pogodnie i mimochodem, że brew podniosłam zupełnie odruchowo.

– Wiesz, my wierzymy, że co siedem lat czas się wypełnia. Że trzeba wtedy wszystko zmienić w życiu, przebudować, pójść innym torem. Dwa lata temu zostawiliśmy poprzednie życie, przeprowadziliśmy się tutaj, założyliśmy to miejsce, żyjemy, jakbyśmy się tu urodzili, wszystko płynie dobrze. Do kolejnej zmiany zostało nam jeszcze mniej więcej pięć lat. Jestem jej ciekawa, ale tej szkoły to jednak trochę szkoda.

 

Założyłam tego bloga sześć lat temu, w ciąży z Drugą. Dopiero post factum zobaczyłam jak bardzo byłam wtedy napuchnięta, pulsująca i ociężała. Nie umiałam sama wyjść ze starej skóry, choć robiła się coraz bardziej boleśnie nabrzmiała: TSM i ludzie, których dzięki niej poznałam, rozcięli mnie na grzbiecie; dzięki nim mogłam się rozprostować, w końcu inaczej odetchnąć.

Najwyraźniej zbliża się czas kolejnej wylinki.

Czuję się jak krab pustelnik, który za bardzo obrósł różnego typu badziewiem; jak człowiek, którego jak na złość zawsze najbardziej swędzi tuż obok miejsca, gdzie się drapie. Węże linieją, kiedy ich skóra zaczyna utrudniać poruszanie się, robi się szorstka i zasnuwa oczy. Nie chodzi o żadne totalne przeistoczenia. Nie lubię gwałtownych zmian. Nie pojadę w Bieszczady, żeby założyć ekologiczną farmę superinteligentnych patyczaków. Ale – i tym razem nieogłuszona ciążami czuję to wyraźniej – przestaję mieścić się w sobie, przestaję w sobie wygodnie siedzieć, uwieram się w boczkach. Potrzebuję ruchu. Chcę lepiej widzieć.

Nie wiem, czy znowu to tutaj znajdę to, czego szukam. Nie wiem nawet, czy w ogóle jestem już na etapie szukania czegokolwiek, poza wilgotną i ciemną kryjówką. Może dlatego znowu tu jestem, może po to palce ułożyły mi się same w dawno nieużywane hasło.

To moje miejsce, tu nigdy nic nie musiałam. Poczekam sobie.

TSM

 

7 uwag do wpisu “Siedem.

Dodaj odpowiedź do takasobiematka Anuluj pisanie odpowiedzi